W drodze do szkoły

Kolejny ciemny poranek przywitał śpiące stalowe miasto. Radio cicho grało monotonną melodię, a z kuchni dobiegały dźwięki śniadania. Tak zaczynał się dzień i jego stały rytm. Chwila na pobudkę, spakowanie potrzebnych rzeczy i nadchodził czas wymarszu do szkoły. Nie był to czas stracony, ale bardzo skrzętnie przygotowany. Zaczynał się od znaku krzyża na czole, ale myliłby się ten, kto pomyślał, że to moja własna ręka go kreśliła. Była to ręka osoby dobrej, czułej, kochającej. Codziennie ta sama ręka kreśliła krzyż na moim czole. To jakby dziwna zapowiedź tego wszystkiego, co potem rzeczywiście będzie życiowym krzyżem.

Drzwi windy otworzyły się gwałtownie i tak zaczynała się podróż. Jak Argonauta ruszałem przed siebie – tam gdzie wiedza, poznanie i życie. Najpierw głęboki oddech, łyk zimnego, styczniowego powietrza i powoli z duszy wydobywało się zwyczajne „Ojcze Nasz”. To pierwsza modlitwa tego dnia. Pełna nadziei, że jest Ojciec, że da mi tego, co powszednie, zwyczajne, Jezusowe. Po tej modlitwie łatwiej już się modlić.

Czas na „Zdrowaś Maryjo”. Skoro Ojciec czuwa, to i Matka jest niedaleko. Modlitwa ta zawsze pełna była niezwykłości i czułości. W swojej prostocie wyrażała to, co dla zwykłego ucznia niezrozumiałe, a jednak wiara podpowiadała, że to właśnie w tej modlitwie działy się cuda o jakich świat nigdy nie słyszał. Anioł, błogosławieństwo, Jezus i prośba o życie i śmierć szczęśliwą. Czy trzeba jeszcze czegoś więcej?

Przyszedł wreszcie czas na wezwanie najbliższego przyjaciela. Szczerze mówiąc, to właśnie ta modlitwa była pierwszą jaką pamiętam. Mówiona często na jednym oddechu była wyrazem dziecięcej ufności w obecność osoby, której nigdy nie widziałem. A może po prostu zapomniałem jak wyglądała? Dzieci przecież widzą anioły, tylko dorośli im w to nie wierzą, bo wiara dziecka jest inna niż dorosłego. Dziecko mniej rozumie, ale widzi więcej i tym przerasta dorosłych. Wróćmy jednak do modlitwy. Jest w niej pewna obawa, że może jakieś niebezpieczeństwo będzie wymagało Bożej interwencji. Jedno jest pewne: samemu byłoby ciężej, a z aniołem (i to stróżem!) jakoś łatwiej żyć na świecie.

Tak docieramy do drewnianego kościółka otoczonego drzewami. Przywieziono go tu razem z wiarą ludzi, którzy z hutą związali swój los. Drewno nie pasuje do tego miasta, bo to przecież miasto ze stali. A jednak gdyby nie ten drewniany kościół w sercu miasta nic nie miałoby sensu. Byłoby szare, monotonne, przygnębiające. Wchodzę do środka. Tu modlitwa osiąga swój kulminacyjny punkt. Zapalona czerwona lampka wieczyście dodaje otuchy: „On jest blisko!”. Nie pozostaje zatem nic innego jak pochwalić go aż trzy razy, aby nie uronić niczego z Jego obecności. Jeszcze tylko spojrzenie na świętego Floriana, który od wieków gasi pożar nieugaszony. Wtedy tego nie rozumiałem. Dziś wiem, że ten pożar w człowieku ciągle płonie i nieraz wymknie się spod kontroli. Na szczęście jest Florian, a on zna się na swojej robocie. Zresztą dla syna hutnika Florian będzie miał szczególne względy. Czas jednak zostawić kruchtę kościelną i ruszać dalej.

Teraz będzie cała seria, istny szturm modlitwy. Jak litania ułożona specjalnie pod moje życie. Najpierw „Pod twoją obronę”, egzorcyzm prosty, akt wiary, nadziei, miłości, żalu, Credo i potrójne „Jezu ufam Tobie”. Tak modlitwa schodzi na świętych, którzy każdego dnia szczególnie są mi potrzebni. Tak przez mojego ducha przebiega: Michał, Piotr, Mateusz, Marek, Łukasz, Jan, Kosma i Damian, Rafał, Gabriel, Pio i Antoni, Franciszek i Dominik, Benedykt, Filomena, Maksymilian, don Bosco, Bronisław, Wojciech i Władysław i dziesiątki innych, których dzisiaj już nawet nie pamiętam. Tak zaopatrzony wchodzę do szkoły, gdzie czeka mnie kolejny Boży dzień.

Za oknem zrobiło się jasno.

Tekst ten dedykuję „ręce”, która kreśliła znak krzyża na moim czole.

Inne artykuły autora

Anioły i demony