Pasja kalwaryjska (cz. II)

Przez kilka dni poprzedzających Wielki Tydzień ekipa filmowa Polsatu kręciła film o pieśniach pasyjnych na rozległych terenach kalwaryjskiego sanktuarium, wpisanego w roku 1999 na prestiżową listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Zostały one (ludowe pieśni kalwaryjskie) przypomniane w nowoczesnej aranżacji i wykonane przez popularnych piosenkarzy. Formuła kompozycyjna filmu zatytułowanego Pasja.

X Kolorowe szaty (kostiumy), złote trąbki, prawdziwe zaangażowanie zakonników jako aktorów. Pamiętasz Tomasza? „Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli...”. Bliżej mi do żydowskiej pustej synagogi (…) gdzie ino słowo, dostojna muzyka, białe ściany. Niezrozumiałe dla mnie jest także dopuszczanie osób epatujących oralnie katolicyzmem, natomiast życie z punktu widzenia owego katolicyzmu prowadzą niezgodnie z jego zasadami. No, ale „artystom” wolno..., zasady są dla maluczkich.

X Brakowało mi Szymona z Cyreny i zreflektowałam, że przecież wszyscy towarzyszący Jezusowi na ekranie i przed ekranem to Szymonowie z Cyreny. Muzyka przemawiała do mojej duszy, była taka akurat dla mnie. Czytający rozważania z książeczki po naszej babci robił to świetnie, rozważania były głębokie, a zniszczona książeczka dawała poczucie łączności z tymi, którzy rozważali drogę krzyżowa przed nami. Nie mogłam pojąć ostatniej sceny Uczeni w piśmie przy grobie. Moje współsiostry również głęboko to przeżyły, ale siostra K. wolałaby, gdyby twarze artystów nie były pokazywane tak ostentacyjnie.

X Według mnie Pasja nie nadaje się do formatu widowiska telewizyjnego i ten film jest tego najlepszym dowodem, nawet jeśli Polsat wzniósł się tutaj na poziom telewizji publicznej. Muzyka, aranżacje są czasem wręcz znakomite, wykonania niektórych artystów mogą wprowadzić w stan wzruszenia, natomiast ich prezentacja budzi wątpliwości. Wyjątkiem jest aktor-narrator. Jest jaki jest, nie sprzedaje swojego wizerunku, albo robi to w sposób bezbolesny i to powinien być obowiązujący modus operandi dla pozostałych. Zamiast tego mamy galerię „znakomitych śpiewaków” rodem z Dworu Heroda. Czy można im wierzyć? Pretensjonalnie „modne” stroje wskazują, co jest dla nich naprawdę ważne i głębokie treści duchowe wypadają trochę jako tło do prezentacji marynarek i sukien. Pytam zatem grzecznie, co – ktoś, kto to wszystko reżyserował – miał w głowie? Zestawianie tego typu „gwiazdorskich” prezentacji z tonami makijażu i szminki jest w oczywisty sposób na antypodach bolesnej męki Jezusa Chrystusa. (…) To jest znakomity przykład pokazujący, czym wybrukowane jest piekło.

 

Strona tytułowa Dróg kalwaryjskich Stefana Podworskiego. Z tej książeczki aktor-narrator Adam Woronowicz w filmie Pasja czyta głębokie medytacje. Dzieło miało na przestrzeni lat kilkanaście wydań.

 

*

 

Czas na spokojną konkluzję. Najbardziej oszczędne i wyważone były wypowiedzi osób duchownych: „Panie Herbercie Kochany, o tym nie mówmy i nie piszmy! Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na mechanizmy show-biznesu, wszak nie oglądamy tego i nie rozumiemy”. No nie, tak łatwo kochani nie będzie, warto czasem „być sobą”. Wkrótce po premierze Mszy beatowej Gärttner napisano: „Ta płyta otworzyła Kościół na coś, czego w nim wcześniej nie było (…) To odważne jak na owe czasy przedsięwzięcie było możliwe dzięki zmianom, które zaszły w Kościele po zakończonym w 1965 roku Soborze Watykańskim II. – Przyniósł on zmiany w liturgii. Zrezygnowano wówczas z mszy trydenckiej, odprawianej w języku łacińskim. W liturgii pojawił się język narodowy (…). Msza beatowa była jedną z widocznych oznak modernizacji Kościoła. Stanowiła próbę dotarcia duchownych do młodzieży ateizowanej przez państwowy system. Na zupełnie inne efekty dzieła Gärtner liczyły komunistyczne władze, które w postępowej inicjatywie księdza z Podkowy Leśnej widziały szansę na skłócenie młodych z religijnymi tradycjonalistami i rozbicie międzypokoleniowe” (filozof religii, eseista Zbigniew Mikołejko). Gärtner poszła potem za ciosem i myślę tu o dwóch projektach zrealizowanych z wybitnym poetą Ernestem Bryllem: Na szkle malowane (1971); Zagrajcie nam dzisiaj wszystkie srebrne dzwony (1975). Nie osiągnęły one jednak (mimo udziału absolutnie największych ówcześnie „gwiazd” polskiej piosenki) głębi duchowej i poziomu artystycznego Mszy beatowej z 1968. Po latach bronią się tu tylko Grechuta i Niemen, interpretacje ponadczasowe i niezależne od koniunkturalnych prądów. Tak, ale to artyści najwybitniejsi, skupieni nie na „gwiazdorzeniu”, ale na realizacji własnych idei twórczych.

Wróćmy do Pasji wyprodukowanej i wyreżyserowanej przez Państwo Przebindów. W powszechnej opinii zamieszczone tu wykonania wokalne uznano za bardzo dobre. Warstwa instrumentalna już tak porywająca nie jest, aczkolwiek wydaje się ona stonowana i służebna wobec pierwszoplanowej pozycji wokalistów. W kilku tylko wypowiedziach muzyków-fachowców ocena była bardziej krytyczna i w przypadku skrajnym odosobnionym przyrównana do instrumentalistyki oazowej. Większość jednak do odpowiedzialnej za partie instrumentalne Grott Orkiestry zastrzeżeń nie miała. Naturalnie i ja także wolę przeżywać muzyczne interpretacje Pasji w mistrzowskich kompozycjach Bacha, Händla, Pärta, Tavernera, a z polskich twórców Góreckiego, Pendereckiego, Mykietyna. Tak, razi mnie muzyka oazowa i dziewczęce przeważnie schole z przejaskrawioną wesołkowatością i kiczowatą słodkością, gładkością. Nie przełknę tego i nie kupię nigdy, autentyczniej brzmią już kapele (strażackie, góralskie, górnicze) i amatorskie chóry parafialne. Nawet przy nie zawsze wysokim poziomie wykonawczym sam przekaz wydaje się głębszy i lepiej osadzony. Nie rozwijajmy już tego wątku, chociaż mógłby być on tematem osobnego i poważnego tekstu. 

Kto jest w tym filmie-teledysku największym wygranym? Bez wątpienia są nim tradycyjne ludowe pieśni kalwaryjskie – odkurzone i przypomniane w nowszej i dla wielu atrakcyjniejszej formie. Kolejni beneficjenci to obiekty kalwaryjskie, cudowne kaplice liczące od dwustu do czterystu lat (dzisiaj pieczołowicie odnowione i zakonserwowane) i pięknie sportretowane obrazy oraz figury zamknięte w ich świętych murach. Ostatnim wygranym można uznać przestrzeń kalwaryjską: pofałdowane kwartały pól i łąk, lasów i prześwitujących polan, zapierających dech w piersiach panoram (spójrzcie z głębi Bazyliki na otwarte wejście główne, rano lub wieczorem przy słonecznej pogodzie, przecież to brama do nieba) i otwierających się czeluści wilgotnych jarów oraz wąwozów. Doprawdy, to widowisko stworzone przez matkę-naturę, gigantyczna scena teatralna na 170 hektarach. Nie wierzycie? No to przybywajcie. Film owszem oddaje klimat tego sakralnego teatru, ale dopiero osobisty pobyt i „zanurzenie się” pozwoli odczuć pełną o tym prawdę.

Czy są przegrani? Niestety, to wokaliści wpleceni w mechanizm show-biznesu, sezonowe i papierowe „mega-gwiazdy”, idole łatwych do zmanipulowania nastolatek. Skądinąd to wokaliści sprawni technicznie i zapewne pracowicie ćwiczący przez kilka dni zadane przez producentów pieśni kalwaryjskie. W tym doborowym towarzystwie najlepiej wypada Halina Mlynkova, oszczędna w każdym geście, stonowana i przekonująca osobowość twórcza, pracowicie i konsekwentnie budowana przez całe lata. Wzbiera we mnie dziwne uczucie, kiedy spoglądam na uwiecznione w monochromatycznej kolorystyce twarze i wokalne popisy Boda i Ordonówny sprzed stu lat: jakże inne preferencje, jakże inne techniki wykonawcze i zastosowane środki ekspresji, jak egzotyczne stroje i kanony urody. Doprawdy, nic tak szybko się nie starzeje – powiedział ktoś mądry i ceniony w środowisku designerskim – jak modele samochodów i gwiazdy filmowe. Przekonalibyśmy się o tym za pięćdziesiąt lat.

Na tym koniec narzekactwa. Koniec końców dobrze, że film powstał – mówi zdecydowana większość, podziękowania dla Państwa Przebindów i całej ekipy Polsatu. Kosztowało to wszystko dużo ciężkiej pracy. Podziękowania należą się wokalistom, przecież zaśpiewali świetnie. Jeżeli kogoś rażą stroje i makijaże, proszę zamknąć oczy – skutek gwarantowany. My jako szeroko pojęta Drużyna Kalwaryjska cieszymy się, bo dotarliśmy z przekazem o tej świętej przestrzeni do takich osób, do których nigdy nie bylibyśmy w stanie dotrzeć. Wystarczy, że z milionów fanów Roxie przyjedzie tu skuszony filmem jeden ze stu. A z tych jeżeli kolejny jeden ze stu odczyta duchowy wymiar tego co tu się dzieje i coś w nim „pęknie”, coś przestawi się w myślach lub sercu, to sytuacja taka będzie dla nas satysfakcjonująca. Każdy dobry pasterz zostawia przecież owce i ugania się za ta zbłąkaną. Tak odczytuję dobrą stronę Pasji według Polsatu i pozostaję z głęboka wiarą, że twórcy oraz aktorzy tego filmu podzielą to odczucie.

 

Herbert Oleschko     

 

Ps. Dwie uwagi techniczne.
(1) Nie znajdziemy tego w napisach końcowych, ale wzbudzający najbardziej pozytywne odczucia lektor-aktor Adam Woronowicz czyta ze sfatygowanej książeczki medytacje napisane przez gwardiana kalwaryjskiego Stefana Podworskiego, sprawującego urząd w latach 1910-1911. Pełny tytuł tego dzieła brzmi: Drogi kalwaryjskie, czyli Książka do nabożeństwa, służąca dla użytku pątników Kalwaryą Zebrzydowską zwiedzających: z dodatkiem historyi o cudownym obrazie Matki Boskiej [...] / zebr. i ułożył Stefan Podworski, Klasztor OO Bernardynów, Kraków 1883 (kolejne ważniejsze wydania: 1887, 1902, 1906, 1913, 1922, 1938, łącznie szesnaście wydań).

(2) Msza beatowa Gärtner była przedsięwzięciem pionierskim i jak się zorientowałem nie tylko w skali polskiej, ale także światowej (Tommy, i Jesus Christ Superstar są późniejsze). A jednak w świecie ktoś wyprzedził Katarzynę Gärtner, chociaż ona o tym nie wiedziała. Pierwszą na świecie mszą rockową wydaną na płycie była Mass in F Minor (Msza w f-moll) nagrana także w roku 1968, ale wydaną wcześniej w styczniu przez ówcześnie popularną, choć dziś zapomnianą, amerykańską hippisowską grupę The Electric Prunes. Fragment tego dzieła, „Kyrie Eleison”, znalazł się w „kultowym” filmie Easy Rider (1969). Cykl na tej płycie jest także złożony, jak u Katarzyny Gärtner, z sześciu klasycznych części stałych mszy, jest tu jednak śpiewany po łacinie i mormorando. Wokalnie Electric Pruners są nieco sprawniejsi od polskich wykonawców, ale instrumentalnie w moim odczuciu to polscy Czerwono-Czarni i dokooptowani instrumentaliści (głównie organiści) biją Amerykańców. Jednak w znanej mi literaturze muzycznej nie znalazłem najmniejszego tropu o wpływie Mass in F Minor na polską Mszę beatową Gärtner. Szczęśliwie posiadam oryginał  Mass in F Minor (data wydania styczeń 1968). W kilku leksykonach rockowych (głównie niemieckich, bo tych mam najwięcej) znalazłem natomiast jeszcze jedną legendę, raczej ponurą, jakoby Mass in F minor Electric Pruners miała być prefiguracją tzw. „czarnych mszy” odprawianych ponoć już przez Templariuszy.

 

Inne artykuły autora

Święto Niepodległości 2024 po kalwaryjsku

ANIOŁOWA OPOWIEŚĆ Z KRAKOWA

Anielskie spotkania u Augustianów